— Ach, więc pani tutaj nie mieszka tak samo jak i ja, to znaczy, nie mieszka pani na stałe.
— Owszem, teraz tu mieszkam, — westchnęła dziewczyna, — jeżeli to wogóle można nazwać mieszkaniem.
— Dobrze, a co pani robi? — zapytała Pollyanna z ciekawością.
— Co robię? Zaraz ci powiem co robię, — zawołała tamta z nagłą goryczą. — Od rana do nocy sprzedaję włochatą wełnę, żaboty i uniżone ukłony dziewczętom, które śmieją się, rozmawiają i znają się między sobą. Później idę do domu, do małego pokoiczku pod dachem, w którym zmieścić się może tylko wąziutkie żelazne łóżko, umywalka z pogiętą miednicą, jedno kulawe krzesło i ja. W lecie jest tam jak na plaży, a w zimie — jak w lodowni, muszę jednak tam mieszkać, bo nie wyrzucą mnie z tego pokoiku, choćbym nawet nie pracowała. Dzisiaj nagle zaczęłam się buntować. Nie chce mi się wracać do tej mojej nory, nie chce mi się pójść do biblioteki, żeby trochę poczytać. Mam dzisiaj ostatnie wolne pół dnia w tym roku, a potem już trzeba będzie bez wytchnienia pracować. Jestem jeszcze taka młoda, lubię śmiać się i żartować, tak samo jak tamte dziewczęta, którym przez cały dzień muszę sprzedawać ukłony. Ale dzisiaj postanowiłam zabawić się trochę.
Pollyanna uśmiechnęła się, skinąwszy głową w milczącej pochwale.
— Cieszę się, że pani myśli w ten sposób. Ja też tak uważam. Przyjemnie jest być szczęśliwym, prawda? Zresztą Biblia też nam nakazuje korzystać
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/67
Ta strona została skorygowana.