je, — wyszeptała Pollyanna z wyraźną tęsknotą w głosie. — Jaka pani musi być szczęśliwa! Bo przecież na świecie nie ma nikogo, ktoby tak mógł kochać, jak ojciec i matka. Widzi pani, ja się znam na tym, bo miałam ojca do jedenastu lat i tak samo do tego wieku miałam zamiast matki Panie Dobroczynne, dopóki mnie nie zabrała ciotka Polly. Panie Dobroczynne są bardzo miłe, ale to nie to, co matka, a nawet nie to, co ciotka Polly.
I Pollyanna ani na chwilę nie przestawała mówić. Była teraz w swoim żywiole. Lubiła mówić nade wszystko. Że było coś dziwnego, coś niemądrego, a nawet niestosownego w tym zbyt intymnym wypowiadaniu myśli i dzieleniu się nimi z zupełnie obcą osobą, poznaną na ławce w bostońskim parku — nie przyszło nawet Pollyannie do głowy. Dla niej wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci byli przyjaciółmi, bez różnicy, czy znała ich, czy nie znała. Uważała nawet, że nieznajomi są o wiele ciekawsi od znajomych, bo zawsze posiadają jakąś tajemnicę, której rąbek uchyla się dopiero wtedy, gdy się ich samych poznaje.
Dlatego to właśnie Pollyanna odpowiedziała tej młodej dziewczynie z zupełną szczerością o swym ojcu, o ciotce Polly, o swym domu na Zachodzie i o swej podróży na Wschód do Vermont. Opowiedziała o dawnych i nowych przyjaciołach i, oczywiście, o „grze w zadowolenie“. Pollyanna zawsze prawie każdemu musiała opowiedzieć o tej grze wcześniej, czy później. Gra ta była niejako częścią jej samej, to też nie mogła się oprzeć, aby komuś, z kim zawierała znajomość, ani słowem o tym nie wspomnieć.
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/69
Ta strona została skorygowana.