Co do młodej przystojnej dziewczyny, to ta mówiła niewiele. Nie siedziała jednak, jak dotychczas, zatopiona w zadumie i zauważyć można było na jej twarzy ogromną zmianę. Pałające policzki, ściągnięte brwi, zatroskane oczy i nerwowo poruszające się palce świadczyły o pewnej walce wewnętrznej. Od czasu do czasu spoglądała wymownie w stronę alejki biegnącej tuż za Pollyanną i w pewnej chwili, spojrzawszy w tamtym kierunku, chwyciła Pollyannę kurczowo za ramię.
— Słuchaj, dziecinko, jeszcze przez minutę nie odchodź ode mnie. Czy słyszysz? Zostań tu, gdzie jesteś. Tam jest mężczyzna, który miał przyjść, ale mniejsza o to, co będzie mówił, nie zwracaj na niego uwagi i nie odchodź. Pragnę zostać z tobą, rozumiesz?
Zanim Pollyanna zdążyła wyrazić swoje zdziwienie, wzrok jej spotkał się ze spojrzeniem przystojnego młodego jegomościa, który zatrzymał się przy ławce.
— Ach, tutaj jesteś, — uśmiechnął się z zadowoleniem, uchylając kapelusza przed towarzyszką Pollyanny. — Muszę się usprawiedliwić, że się trochę spóźniłem.
— Nic nie szkodzi, sir, — odparła młoda dziewczyna pośpiesznie. — Ja... i tak postanowiłam, że nie pójdę.
Młodzieniec zaśmiał się swobodnie.
— Ależ chodź, kochanie, nie gniewaj się na mnie o to, że się trochę spóźniłem!
— Wcale się nie gniewam, — zaprotestowała dziewczyna, rumieniąc się nagle. — Mówię tylko, że nie pójdę.
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/70
Ta strona została skorygowana.