Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/71

Ta strona została skorygowana.

— Głupstwa pleciesz! — Mężczyzna przestał się uśmiechać, mówił teraz głosem zniecierpliwionym i ostrym. — Obiecywałaś wczoraj, że pójdziesz.
— Wiem, ale zmieniłam zamiar. Przyrzekłam tej tutaj małej przyjaciółce, że z nią zostanę.
— Ach, jeżeli pani woli pójść z tym młodym panem, — zaczęła Pollyanna zaniepokojona, lecz umilkła zaraz pod wpływem wymownego spojrzenia dziewczyny.
— Powiedziałam, że nie pójdę, więc nie ma o czym, mówić.
— No, proszę, cóż za nagłe postanowienie? — zadrwił młodzieniec, darząc Pollyannę niezbyt przyjaznym spojrzeniem. — Wczoraj obiecywałaś...
— Wiem, że obiecywałam, — przerwała dziewczyna gorączkowo. — Ale później zorientowałam się, że nie powinnam. Nazwijmy to, jak chcemy. Postanowienia nie cofnę i koniec, — i odwróciła od niego twarz rezolutnie.
Nie był to jednak koniec. Młodzieniec jeszcze kilkakrotnie nalegał prosił i groził, a w oczach jego pojawił się błysk okrucieństwa. Wreszcie powiedział coś bardzo cicho i gniewnie, czego Pollyanna nie zrozumiała. W następnej chwili odwrócił się na pięcie i odszedł.
Dziewczyna spoglądała za nim, dopóki nie zniknął jej z oczu, poczem otrząsnąwszy się z wrażenia, uścisnęła rękę Pollyanny.
— Dziękuję ci, dziecinko. Zawdzięczam ci więcej, niż sama przypuszczasz. Do widzenia.
— Ale pani teraz przecież nie odejdzie! — zawołała Pollyanna.
Dziewczyna westchnęła ze smutkiem.