widok był wprost niezwykły. Pochłonięta tym widokiem Pollyanna bez zastanowienia poczęła iść za katarynką, wpatrzona z zachwytem w tańczące dzieci. Nagle znalazła się na tak ruchliwym rogu ulicy, że wysoki potężny mężczyzna, w błękitnym długim płaszczu zmuszony był przeprowadzać ludzi na przeciwległy chodnik. Przez dłuższą chwilę Pollyanna obserwowała go w milczeniu, po czym trochę niepewnie postanowiła sama przedostać się przez jezdnię.
Była to zadziwiająca przygoda. Wysoki mężczyzna w błękitnym płaszczu dostrzegł ją odrazu i począł jej dawać jakieś znaki. Zbliżył się nawet do niej i ująwszy pod rękę, przeprowadził, omijając ludzi i zatrzymując szereg warczących samochodów oraz kilka zniecierpliwionych koni. Pollyannie tak się spodobała ta przygoda, że po kilku minutach postanowiła wrócić. Przechodziła tak kilka razy w krótkich odstępach czasu, oczarowana magiczną siłą wzniesionej w górę ręki błękitno odzianego mężczyzny. Lecz gdy po raz ostatni usiłowała zejść z chodnika, mężczyzna w błękitnym płaszczu spojrzał na nią ze zmarszczonymi niechętnie brwiami.
— Słuchaj-no, dziewczynko, czy to ty przechodziłaś tędy przed minutą? — zapytał. — I znowu teraz przechodzisz?
— Tak, sir, — odparła wesoło Pollyanna. — Przechodziłam tędy już cztery razy!
— No, no — policjant zaczął się już irytować, lecz Pollyanna wyjaśniała dalej:
— I za każdym razem było co raz przyjemniej!
— No, czyżby? — złagodniał nagle policjant, ale po chwili znowu zmarszczył brwi. — Co ty sobie
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/73
Ta strona została skorygowana.