dzieć. Ten młodzieniec nie jest ani pijany, ani wariat. On tylko takimi imionami obdarza swoich tutejszych przyjaciół, — wskazał ręką, nadbiegające ze wszystkich stron ptaki i wiewiórki. — To nie są nawet imiona żyjących ludzi, tylko bohaterów książkowych. Rozumiesz teraz? On woli ich nakarmić, niż samego siebie. Głuptas, co? Żegnam cię, Sir James, — dorzucił, robiąc zabawny grymas w stronę chłopca siedzącego w fotelu. — Nie bądź zły na mnie! Zobaczymy się później, — i odszedł.
Pollyanna jeszcze ciągle mrugała powiekami i marszczyła brwi, gdy nowy znajomy odwrócił ku niej twarz uśmiechniętą.
— Nie zwracaj uwagi na Jerry. To jest jego zwykły sposób. Dałby sobie rękę uciąć dla mnie, ale lubi mi dokuczać. Gdzieś ty go widziała? Więc znał cię już dawno? A mnie nawet nie powiedział twojego nazwiska.
— Jestem Pollyanna Whittier. Zabłądziłam kiedyś na ulicy, Jerry mnie spotkał i odprowadził do domu, — wyjaśniła Pollyanna, jeszcze ciągle czując się nieswojo.
— Rozumiem. To na niego wygląda, — skinął głową chłopiec. — A czyż mnie tutaj nie przywozi codziennie?
Wyraz wzruszenia zamajaczył w oczach dziewczynki.
— Więc ty wogóle nie możesz chodzić, Sir James?
Chłopiec zaśmiał się wesoło.
— „Sir James“ rzeczywiście! To jest jeszcze jedno wariactwo Jerry. Nie jestem przecież żaden „Sir“.
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/88
Ta strona została skorygowana.