nież jaskółki. Sir Lancelot, uradowany i podniecony zajął w tej chwili niepodzielnie jedną z poręczy fotelu. Inny gość o równie puszystym ogonie, usadowił się o kilka centymetrów dalej. Trzecia wiewiórka, zazdrosna widocznie, poczęła hałasować nieznośnie na gałęzi sąsiedniego drzewa.
Z tekturowego pudełka chłopiec wyjął kilka orzechów, czerstwą bułkę i pączek. Przez chwilę spoglądał na pączek tęsknym wzrokiem wahająco.
— A ty co przyniosłaś? — zapytał wreszcie.
— Mam tutaj, — skinęła głową Pollyanna, wskazując papierową torbę, którą miała w ręku.
— O, to może jabym to zjadł dzisiaj, — westchnął chłopiec, chowając pączek z powrotem do pudełka z westchnieniem ulgi.
Pollyanna, nie orientując się w tym wszystkim, zanurzyła dłoń w papierową torbę i zawartością jej poczęła częstować skrzydlatych i czworonożnych gości.
Cudowna to była chwila. Dla Pollyanny popołudnie to było najprzyjemniejszym popołudniem w życiu, bo znalazła wreszcie kogoś, kto umiał mówić szybciej i dłużej, niż ona sama potrafiła. Ten obcy chłopiec zdawał się mieć niewyczerpany zasób cudownych historii o bohaterskich rycerzach i pięknych damach dworu, o ciekawych podróżach i długotrwałych wojnach. Potrafił swe historie tak barwnie opowiadać, że Pollyanna na własne oczy widziała bohaterską odwagę uzbrojonych rycerzy, i piękne damy w tkanych srebrem i złotem szatach, chociaż w rzeczywistości patrzyła tylko na stadko trzepoczących gołębi i jaskółek, oraz na puszyste wiewiórki, zabawiające się wśród wysokiej trawy.
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/90
Ta strona została skorygowana.