Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/92

Ta strona została skorygowana.

sposób nie mogłem wyjść z domu, — wytłumaczył, a Pollyanna zauważyła, że był dzisiaj wyjątkowo blady.
— Bóle? Więc ciebie to boli? — Wyszeptała Pollyanna, przejęta współczuciem.
— O, tak, przeważnie, — skinął chłopiec głową swobodnie. — Ale zazwyczaj są to bóle do wytrzymania, wczorajsze jednak były straszne, do tego stopnia, że nie mogłem się ruszać.
— Ale jak ty możesz mieć humor, skoro cię stale boli? — dziwiła się dziewczynka.
— Jakto, nie rozumiem, — tym razem chłopiec otworzył szerzej oczy. — Przecież tak jak jest, tak widocznie musi być, to po co myśleć o tym, że mogłoby być inaczej? Zresztą im więcej boli jednego dnia, tym przyjemniej jest nazajutrz.
— Ja wiem! To tak, jak z tą grą... — zaczęła Pollyanna, lecz chłopiec nagle jej przerwał.
— A dzisiaj przyniosłaś dużo orzechów? — zapytał niespokojnie. Mam nadzieję że tak! Bo widzisz, ja dzisiaj wogóle nic nie mogłem przynieść. Jerry dziś rano nie mógł zaoszczędzić ani pensa na orzechy i nawet sam mam bardzo skromne śniadanie w pudełku.
Pollyanna spojrzała nań z przerażeniem.
— Więc mówisz, że sam będziesz miał mało na drugie śniadanie?
— Oczywiście! — uśmiechnął się chłopiec. — Ale nie martw się. Nie pierwszy to raz i nie ostatni. Już się do tego przyzwyczaiłem. O, patrz, zjawił się Sir Lancelot.
Pollyanna jednak nie myślała w tej chwili o wiewiórkach.