Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/94

Ta strona została skorygowana.

Chłopiec zaśmiał się zażenowany i nagle poczerwieniał.
— Zapomnij o tym! Zdawało mi się przez chwilę, że rozmawiam z mamcią, albo z Jerrym.
— Ale co to jest ta twoja Radosna Księga? — szepnęła Pollyanna. — Proszę cię, powiedz. Czy są w niej rycerze, panowie i damy?
Chłopiec potrząsnął głową. Oczy mu pociemniały i zasnuła je mgła smutku.
— Nie, wcale tego nie chciałem, — westchnął głęboko. — Ale widzisz, jak człowiek nie może chodzić, nie może nawet walczyć i zdobywać trofeów, nie może marzyć o tym, aby jakaś piękna dama podała mu szpadę i udekorowała pierś złotym żetonem. — Nagły płomień zapalił się w jego oczach. Podniósł głowę, jakby w odpowiedzi na czyjeś wyzwanie, po czym w tej samej chwili ów płomień przygasł i chłopiec zapadł w milczenie.
— Taki człowiek nie jest do niczego zdolny, — mówił po chwili zmęczonym głosem. — Może tylko siedzieć i myśleć, a czas dłuży mu się okropnie. Ze mną właśnie tak jest. Chciałbym chodzić do szkoły i uczyć się tych wszystkich rzeczy, których mamcia nauczyć mnie nie może, a o których myślę tak często. Chciałbym biegać i grać w piłkę z innymi chłopcami, chciałbym wychodzić z domu i sprzedawać gazety z Jerrym. Chciałbym, aby przez całe życie nie potrzebował się mną nikt opiekować.
— Wiem, wiem, — wyszeptała Pollyanna, patrząc nań rozjaśnionym wzrokiem. — Przecież i mnie na pewien czas nogi odmówiły posłuszeństwa.
— Naprawdę? Wobec tego na pewno musisz