Strona:Edgar Allan Poe - Kruk. Wybór poezyi.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

proste, smukłe, gibkie, pogodne i świetne, kora ich była gładka, błyszcząca i mieniła się tysiącem barw. Rzec by można, że na tym zachodnim krańcu obrazu, wszystko tchnęło głębokiem poczuciem radości życia. Mimo, że najlżejszy wietrzyk nie unosił się w powierzu, całość wydawała się ruchliwą, dzięki niezliczonej ilości motyli, fruwających wdzięcznie na kształt skzydlatych tulipanów.
Drugi kraniec wyspy, pogrążony był przeciwnie, w jak najczarniejszych ciemnościach, a wszystko było tam owiane ponurą melancholią nie pozbawioną jednak spokoju i piękności. Drzewa zczerniałe, posępne z kształtu i postawy o skręconych konarach, wyglądały jak widma upiorne, symbolizujące pojęcie śmiertelnego smutku i śmierci przedwczesnej. Murawa przybierała tam smętną barwę ciemnych cyprysów, przeginając ku ziemi znużone źdźbła. Tu i ówdzie sterczały małe kopce ziemi, ciasne i krótkie, wyglądające na mogiły mimo, że obrośnięte rutą i rozmarynem. Cienie drzew osuwały się ciężko w fale strumienia, jak gdyby się w nich topiąc i przenikały wodny żywioł coraz to głębszą ciemnością. Naraz wydało mi się, że w miarę jak słońce zachodziło coraz niżej, czarne cienie odrywać się poczęły od drzew, jakby z żalem i zapadały w zimne głębie strumienia, a natomiast powstawały nowe, zabierając miejsca opróżnione przez zmarłych swych współbraci.
Od chwili, gdy myśl ta opanowała moją wyo-