Strona:Edgar Allan Poe - Morderstwo na rue Morgue.djvu/118

Ta strona została przepisana.

Przyjął fajkę, usiadł, i zaczął zwyczajną rozmowę. W końcu odezwałem się:
— A jakże tam, panie G. co słychać ze skradzionym listem? Zapewne przyszedłeś pan w końcu do przekonania, że ministra w pole wyprowadzić nie można?
— A niech go tam — istotnie mimoto przeprowadziłem powtórną rewizyę podług wskazówki pana Dupin — ale to był, jak przypuszczałem, stracony trud.
— A jakaż była wyznaczona nagroda? — spytał Dupin.
— Ba, ogromna — bardzo obfita nagroda — nie chcę powiedzieć dokładnie ile; ale jedno powiem, że nie wahałbym się dać czeku na pięćdziesiąt tysięcy franków temu, ktoby mi odnalazł list Rzecz nabiera na ważności z każdym dniem; w ostatniej chwili nagroda została podwojona. Gdyby atoli była nawet potrojona nie mógłbym zrobić nic nadto, co uczyniłem.
— O tak, — rzekł Dupin przeciągle, puszczając dym z Tajki. — Zdaje mi się panie G, że nie wysiliłeś się pan w tej sprawie jak należy. Sądzę, że mógłbyś pan zrobić jeszcze troszeczkę?
— Jak? — W jaki sposób
— Ba — mógłbyś użyć rady w tej potrzebie? Czy pamiętasz pan historyę, opowiadaną o Abernethy?
— Nie, bynajmniej!