Strona:Edgar Allan Poe - Morderstwo na rue Morgue.djvu/150

Ta strona została skorygowana.

Hektyczne krążki powróciły na policzki i język zadrżał, albo raczej zaczął ruszać się gwałtownie w jamie ust (chociaż szczęki i wargi zostały nieruchome jak poprzednio; w końcu usłyszeliśmy ten sam straszny głos, który poprzednio opisałem.
— Na miłość Boską! — prędko! — prędko! — uśpij mnie — albo, prędko — obudź mnie, — spiesz się! — powiadam ci, że — nie żyję!
Przez chwilę pomięszania nie widziałem co robić. Naprzód zrobiłem wysiłek w celu uspokojenia pacjenta, ale gdy z braku woli to mi się nie udało, starałem się obudzić go. Wkrótce spostrzegłem, że mi się to uda — albo zdawało mi się przynajmniej, że powodzenie moje będzie kompletne; wszyscy obecnie spodziewali się, że pacjent obudzi się.
Ale — nikt nie mógł być przygotowany na to, co istotnie nastąpiło.
Gdym robił szybkie mesmeryczne pociągnięcia wśród wykrzyków — nieżywy! nieżywy! — całe jego ciało w ciągu minuty nagłe ściągnęło się, — rozsypało — poprostu zgniło pod memi rękami. Na łóżku przed oczami obecnych, leżała masa prawie płynnej odrażającej zgnilizny.