Strona:Edgar Allan Poe - Morderstwo na rue Morgue.djvu/167

Ta strona została przepisana.

że nie mógł usłyszeć ani jednego mego słowa, chociaż wrzeszczałem mu do ucha z całej siły. Nagle wstrząsnął głową, zbladł śmiertelnie i podniósł w górę palec, jakby mówiąc »słuchaj«.
— Naprzód nie mogłem go pojąć, — ale wkrótce straszna myśl przeszła mi przez głowę, wyciągnąłem zegarek z kieszonki. Stanął. — Spojrzałem nań przy świetle księżyca, a potem wybuchnąłem płaczem ciskając go daleko w morze. Stanął o siódmej! Minął czas spokoju, a wir Strömu rozwijał się w całej pełni!
— Gdy łódź jest dobrze zbudowana i odpowiednio zaopatrzona, a nie bardzo naładowana, to fale przy silnym wietrze zdają się zawsze wsuwać pod okręt — co wydaje się rzeczą dziwną dla nie-żeglarza — i to w języku żeglarskim nazywa się jazdą. Otóż jak dotąd jechaliśmy po falach wcale dobrze, ale nagle olbrzym bałwanu porwał nas i poniósł niemal pod niebo. Nie byłbym wierzył, że jała może się wznieść tak wysoko. Potem opadliśmy w dół tak silnie, że doznałem zawrotu, jak gdybym we śnie spadał z jakiejś wysokiej góry. Gdyśmy byli w górze rzuciłem okiem dokoła — i to jedno spojrzenie wystarczyło. Zrozumiałem nasze położenie w jednej chwili. Wir Moskoe-Strömu znajdował się jeszcze o ćwierć mili przed nami, ale niepodobny do zwykłego Moskoe-Strömu. Gdybym nie wiedział, gdzie jesteśmy i czego mieliśmy się spodziewać, nie byłbym wcale