te prorocze słowa: »Jakaż choroba da się przyrównać do alkoholu!«
Śmierć ta, to prawie samobójstwo — samobójstwo przygotowane oddawna. A przecież spowodowała skandal. Był krzyk wielki, cnota popuściła z rozkoszną swobodą wędzideł swemu emfatycznemu cant’owi. Najbardziej wyrozumiałe mowy pogrzebowe nie mogły powstrzymać mieszczańskiej moralności, która nie omieszkała nie pominąć tak wspaniałej sposobności. Griswold spotwarzył go; bardziej przyzwoitym był szczerze strapiony Willis. Niestety, ten który wdarł się na najbardziej strome szczyty estetyki i zanurzał się w najmniej zbadane głębie umysłu ludzkiego, który wśród życia podobnego nieuciszonej burzy znalazł nowe środki, nieznane sposoby, by zadziwiać wyobraźnie, by czarować dusze spragnione piękna, zmarł oto w ciągu kilku godzin na łożu szpitalnem — co za los! I tylu wielkości, tyle nieszczęścia na to aby wzniecić wir frazeologii mieszczańskiej, by stać się żerem i tematem dla cnotliwych dziennikarzy!
Widok ten nie jest nowością. Rzadko, by świeża a sławna mogiła nie stała się miejscem schadzki dla skandali. Zresztą społeczeństwo nie lubi tych nieszczęsnych szaleńców, i ma ono, bądź to dla tego że mącą mu jego spokój świąteczny, bądź to, że