W tej jej nieuchwytnej lotności widzieliśmy obecnie jasno dopełnienie straszliwego naszego losu. I oto upłynął jeszcze jeden dzień, unosząc z sobą ostatni błysk nadziei. Dyszeliśmy ciężko wśród szybkiej przemiany powietrza. Purpurowa krew tętniła wezbrana w ciasnych kanałach żył naszych. Gorączkowy szał opętał wszystkich ludzi i tysiące sztywnych rąk wyciągnęło się groźnie ku Niebu, wśród przeraźliwych okrzyków.
A mordercze jądro komety stanęło już nad nami.
O! Charmiono, nawet tu w Niebie nie mogę o tem mówić bez drżenia. Postaram się być zwięzłym, jak sama katastrofa.
Nagle błysnęło światło, dziwne, posępne, które przeniknęło na wskróś wszystko i wszystkich.
A potem!... Ukorzmy się Charmiono przed wielkim majestatem Pana.
Potem!... dał się słyszeć dźwięk przenikliwy, rozgłośny, jak gdyby to On sam wydał go z wszechmocnych ust swoich. I naraz! cała masa otaczającego nas eteru, w łonie którego żyliśmy dotąd, wystrzeliła jednym żywym płomieniem, którego zadziwiająca jasność i palący żar nie znajdą dla siebie nazwy nawet w języku aniołów, w najwyższych sferach czystej niebiańskiej wiedzy.
Tak zginął świat.