mu z obojga, które je sobie przypomniało pierwsze.
Podczas jedzenia, spytała nagle.
— Czy chciałbyś, byśmy dali obiad?
Spojizał na nią zdziwiony.
— Obiad? — powtórzył, nie dowierzając własnym uszom, potem zaś spostrzegłszy jaj twarz rozczarowaną i uświadamiając sobie, że chce może spełnić ofiarę, dodał. — Myśl ta, jest zdaniem mojem wyśmienita! Kogóżbyś chciała zaprosić?
— Oczywiście, przyjaciół twoich! — odrzekła. — Naprzykład tego, arcymiłego pana Frankforta... kogóźby zresztą jeszcze?
Uśmiechnął się dość ponuro.
— Ten arcymiły pan Frankfort, wyczerpuje o ile wtem listę przyjaciół moich! — odparł roześmiawszy się zlekka. — Moglibyśmy jeszcze zaprosić Warrella.
— Cóż to za Warrell? Ach, wiem już! — rzuciła spiesznie. — To makler matki mojej.
Patrzył na nią z zaciekawieniem.
— Makler matki twojej,... rzeczywiście? — powtórzył przeciągle.
Strona:Edgar Wallace - Pod biczem zgrozy.djvu/146
Ta strona została przepisana.