nięty pozdrowił go skinieniem dłoni, poczem człowiek ten złożył ukłon kapeluszem i obróciwszy się wpadł w tłum, który go pochłonął.
— To złodziej, — rzekł Gilbert — a w dodatku — typu największego i najpiękniejszego. Nazywa się Wallis. Iluż takich Wallisów tutaj. Dla człowieka myślącego, tłum taki jest widowiskiem strasznem.
Towarzysz spojrzał nań bystro.
— Tłum ludzki jest dopiero wówczas straszny, gdy trzeba się przezeń przeciskać podczas burzy — rzekł jako człowiek praktyczny. — Mo jem zdaniem, powinniśmy odejść stąd i wziąć auto.
Gilbert skinął głową. Wstał sztywnie, jak-by miał skurcz nóg i zstąpił powoli po stopniach na ziemię. Przeszli zagrodzenie wskos przez arenę, mały placyk do siodłania przeznaczony, potem długie kurytarze, gdzie jak zawsze w dniu wyścigów tłoczyli się sprawozdawcy dziennikarscy, dżokeje i kelnerzy. W końcu dotarli do ulicy głównej. Wśród otoczonego linami parku automobilowego odnaleźli swój wóz i co było dziwniejsze, zastali szofera.
Strona:Edgar Wallace - Pod biczem zgrozy.djvu/23
Ta strona została przepisana.