— Proszę zdjąć płaszcz! — powiedział Leslie krótko. — Mam kilka suchych chustek, chociaż przydałoby się pani raczej prześcieradło.
— Bardzo pan uprzejmy — odrzekła z uśmiechem, — ale zniszczymy panu auto.
— O, to nic nie szkodzi! — rzekł z uśmiechem. — Zresztą nie jestem właścicielem wozu. W każdym razie — dodał — gdy wejdzie tu Mr. Standerton, zawala go znacznie gorzej jeszcze.
Zadał sobie pytanie, jaki dziwny kaprys skłonił Standertona do udzielenia tym ludziom schrony w swej limuzynie.
Stary jegomość uśmiechnął się, nim zaczął mówić, a pierwsze zaraz słowa dały objaśnienie.
— Pan Standerton był dla mnie zawsze bardzo dobry! — rzekł uprzejmie, pokornie niemal.
Głos miał łagodny, mile brzmiący, a Leslie nabrał przekonania, że jest to głos człowieka kulturalnego. Uśmiechnął się mimowoli, nawykły do spotkań z przyjaciółmi Standertona. Toteż nie zdziwił go wcale ten, ociekający wodą skrzypek uliczny. Tak go oszacował, widząc szyjkę skrzypiec, wyzierającą z pod przemoczonego płaszcza.
Strona:Edgar Wallace - Pod biczem zgrozy.djvu/28
Ta strona została przepisana.