— Nie martw się pan tem! — powiedział Gilbert z uśmiechem. — Cóż za wstyd, że człowiek boi się burzy. Sam nieraz dawniej doznawałem czegoś takiego, zanim zdołałem słabość tę opanować... Są rzeczy gorsze... — zakończył, napoły do siebie.
Podczas gdy biedny szofer bąkał słowa podzięki, Gilbert otworzył drzwi i wsiadł. Skinął głową staremu, a dziewczynę pozdrowił przelotnym uśmiechem.
— Poznałem pana zaraz! — powiedział. — To jest pan Springs... — zwrócił się do Leslie Frankforta — mój bardzo dawny przyjaciel. Jeśli jadałeś pan kiedy u St. Johnsa Wooda, musiałeś pan niechybnie słyszeć skrzypki Springsa... Była to już część programu... nieprawdaż? Zresztą, czy grałeś pan... — spytał nagle i urwał a stary skrzypek, mylnie zrozumiawszy te słowa, potwierdził gestem głowy.
— W każdym razie — powiedział Gilbert odmiennym tonem — nie byłoby to po ludzku pozwolić, by moja orkiestra prywatna utonęła w Epsom Downs, nie mówiąc już o możliwości zabicia przez piorun.
Strona:Edgar Wallace - Pod biczem zgrozy.djvu/30
Ta strona została przepisana.