Właśnie przebierał się Gilbert na wieczór, gdy nadpłynęła na Londyn burza. Nie utraciła jeszcze ni cząstki swej, niesamowitej potęgi. Przez godzinę łyskotało błękitne światło wyładowań elektrycznych po całej ulicy, a dom dygotał, wstrząsany strasznemi uderzeniami piorunów.
Nastrój Gilberta harmonizował z rozpętaniem żywiołów, bowiem w sercu jego szalała burza, wstrząsająca podwalinami życia. Zewnętrznie nie było widać śladu tej męki. Twarz, jaką widział w lusterku do golenia była nieruchomą maską, bez wyrazu.
Posłał służącego po taksówkę. Burza przeszła szybko ponad stolicą i gdy wyszedł na ulicę, wymytą do czysta deszczem, rozbrzmiewały już tylko grzmoty dalekie. Kilka, sieczonych wiatrem kłębów chmur sunęło szybko po niebie, spóźniły się, usiłowały doścignąć szalonym polotem armję główną.
Strona:Edgar Wallace - Pod biczem zgrozy.djvu/37
Ta strona została przepisana.
III.
GILBERT ODDALA SIĘ NAGLE.