— Tak, to rzecz smutna, naprawdę, i mojém zdaniem do pana należy zapobiedz wszystkim złym następstwom, jakie miéć może.
— Jakto, do mnie? Chciałbyś pan może, abym sobie szedł w pole nocować?
— No, pewno że z nas dwojga to chyba pan, a nie ja powinienby był to uczynić.
— A to rzecz niesłychana! Panie, tego za wiele! zawołałem siadając na łóżku.
— Zawiele? Pan więc poczytujesz to sobie za obrazę, iż nie chcemy dać się wystrzelać jak kuropatwy! zawołał z kolei wice konsul zrywając się z łóżka.
Głośny wybuch śmiechu kapitana i komendanta przerwał w téj chwili naszą sprzeczkę i od razu, bo pierwéj jeszcze nim który z tych panów przemówił, obaj zrozumieliśmy że z nas zażartowano. I panu Grande wmówiono również iż ja chodziłem w nocy po domu poselstwa z prześcieradłem na plecach i z pistoletem w ręku.
Noc przeszła bardzo spokojnie, a o świcie już byłem ubrany i wyszedłem z namiotu, aby widzieć wschód słońca.
Obóz nasz był jeszcze pogrążony we śnie; tylko pośród namiotów eskorty pewien ruch dawał się dostrzegać.
Niebo na wschodzie miało barwę różową. Wyszedłem na środek placu obozowego i oparłszy się o drzewiec chorągwi, stałem przez czas długi nieruchomie, patrząc na obóz, który roztaczał się przed memi oczami.
Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/107
Ta strona została przepisana.