Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/114

Ta strona została przepisana.

winnic, które niegdyś tu były, musieliśmy w tym dniu przejść do Had-El-Garbii, leżącéj za górami zamykającemi równinę.
Przeszło przez godzinę jechaliśmy po gruncie zlekka falistym, śród pól jęczmienia i prosa, po ścieżkach krętych, które, krzyżując się z sobą, tworzyły niezliczoną ilość małych wysepek, że je tak nazwę, pokrytych bujną trawą i wysokiemi kwiatami. Ani na drodze, ani na polach nie było nikogo. Dopiero po półgodzinnéj jeździe napotkaliśmy długi szereg wielbłądów, prowadzonych przez dwu beduinów, którzy, mijając, pozdrowili nas swém zwykłem: Niech pokój będzie na drodze waszéj.
Litość mię brała, patrząc na tę biédną służbę obozową, na tych arabów, którzy obok nas szli pieszo, obładowani parasolami, pledami, lunetami, teatralnemi lornetkami, albumami, tysiącem drobiazgów, których nie tylko użytek ale nawet sama nazwa była im nieznaną; którzy zmuszeni byli biedź, podążać za szybkim chodem naszych mułów, śród duszącéj kurzawy, w skwarze nieznośnym, napół nadzy, źle karmieni, słudzy wszystkich, nieposiadający nic oprócz podartéj koszuli na grzbiecie i pary starych trzewików na nogach: którzy piechotą odbyli podróż z Fez do Tangieru i tak samo z Tangieru do Fez wracali, po to być może, aby ztamtąd znowu z jakąś inną karawaną do Marokko podążyć i tak całe życie koczować z miejsca na miejsce, dla tego jedynie, aby z głodu nie umrzéć, i na wypoczynek złożyć kości strudzone pod jakimś namiotem! Patrząc na nich, myślałem sobie o