Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/143

Ta strona została przepisana.

ku o parę kroków od nas. Kilku arabskich wieśniaków siedziało przed jéj drzwiami. Za nimi ukazywała się głowa zgrzybiałego starca Świętego, który patrzył na nas z jakiémś bezmyślném osłupieniem.
Wkrótce zapłonęły ognie w kuchni obozowéj a w półgodziny potem zasiedliśmy już do śniadania.
Puste pudełko od sardynek, które kucharz wyrzucił, podnieśli arabowie i, zaniósłszy przede drzwi kuby długo mu się przyglądali wiodąc jakąś ożywioną rozprawę.
Gdy się skończyło lab el barode wszyscy niemal jeźdźcy pozłazili z koni i rozproszyli się po małéj dolinie, częścią aby swe konie puścić na paszę, częścią aby wypocząć gdzieś w cieniu. Kilku z nich tylko pozostało na siodle; ci ostatni, na wzgórzach, stanęli na warcie.


Po śniadaniu, przechadzając się z kapitanem, który był wielkim miłośnikiem koni, zacząłem, po raz piérwszy, przyglądać się uważniej koniom marokkańskim. Są one tak małe, iż nawykłszy do ich wymiarów, kiedy do Europy wróciłem, każdy koń, średniéj nawet wielkości, wydawał mi się olbrzymim. Mają oko żywe, łeb nieco spłaszczony, nozdrza rozdęte, całość głowy bardzo piękna; piszczele goleniowe nieco zgięte, co im nadaje dziwną sprężystość poruszeń; krzyż niezbyt prawidłowy, pochylony w tylnéj części, wskutek czego lepiéj się nadają do galopu niż do kłusu; i rzeczywiście, nie przypomimam sobie abym widział kiedy jadącego kłusem araba. Kiedy stoją lub