Ruszyliśmy daléj.
Przez czas pewien żaden z nas nie mógł oczu oderwać od tego człowieka. Był to najsympatyczniejszy gubernator z tych wszystkich, których spotykaliśmy dotychczas. Wzrostu średniego, kształtów posągowych, płeć miał śniadą, oczy łagodne i przenikliwe, piękny nos orli i gęstą czarną brodę; uśmiéchając się odsłaniał dwa szeregi prześlicznych zębów. Był całkiem owinięty w płaszcz cienki i biały jak mleko, którego kapiszon do połowy zawój mu przykrywał; jechał na czarnym koniu w niebieskim rzędzie. Niezawodnie musiał to być człowiek szlachetny, lubiony powszechnie, szczęśliwy. Nie wiem, może to wskutek wyobraźni, ale jakoś mi się zdało, że i na tych dwustu konnych, którzy towarzyszyli gubernatorowi, odbił się jego wdzięk ujmujący. W moich oczach były to twarze otwarte i pogodne ludzi, którzy już od lat wielu cieszą się rządem uczciwym i ludzkim, będącym rzeczą tak niesłychaną w tym kraju. Miłe wrażenie, które na mnie sprawili ci ludzie, chaty coraz częściéj ukazujące się na polach, niebo pogodne, orzeźwiający wietrzyk, pełny woni ziół i kwiatów, wszystko to razem sprawiło, iż na chwilę prowincya ta w
ydała mi się jakąś szczęśliwą, spokojną, mlekiem i miodem płynącą oazą śród ponurego, pełnego nędzy państwa Szeryfów.
Przejechaliśmy przez wioskę utworzoną z dwu szeregów namiotów ze skóry wielbłądziéj, których