Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/185

Ta strona została przepisana.

pędzący w dół śród obłoków dymu i huku wystrzałów; a daléj na wszystkich wyniosłościach, które już przebyliśmy, żołniérzy naszych, konie, muły, sługi, które, na chwilę ukazawszy się na wierzchołku, zaraz nikły, jakby w przepaść wpadając. Rozciągnięta długim pasem tak przez te wszystkie dolinki karawana nasza wyglądała dziwnie wspaniale i zdawała się być jakiemś niezliczoném wojskiem lub całym koczującym narodem.


Przybyliśmy nareszcie do pewnéj wioski, zwanej Karia-el-Abbassi, która składała się z gubernatorskiego domu i z gromadki chałup, ocienionych kilku figowemi drzewami i kilku dziko rosnącemi oliwkami.
Gubernator prosił nas, abyśmy odpoczęli w jego domu; karawana pociągnęła daléj aż do miejsca wyznaczonego na obóz.
Przebyliśmy dwa czy też trzy dziedzińce, otoczone czterema nagiemi ścianami, i znaleźliśmy się w ogrodzie, na który wychodziły drzwi główne domku Ben-el-Abbassiego: domku białego, bez okien, cichego jak klasztór. Gubernator znikł. Kilku niewolników-mulatów wprowadziło nas do pokoiku na dole, również białego, do którego powietrze i światło wpadało przez drzwi od ogrodu i który miał inne jeszcze małe drzwiczki w jednym kątku. W pokoiku tym były dwie alkowy, trzy białe materace rozesłane na mozajkowéj podłodze i kilka haftowanych poduszek. Po raz to piérwszy odpoczywaliśmy pod dachem od chwi-