Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/186

Ta strona została przepisana.

li wyjazdu z Tangieru. Pokładliśmy się wygodnie w alkowach, oczekując z żywą niecierpliwością na to, co nam jeszcze w tym domu sądzonem było zobaczyć.
Wkrótce zjawił się gubernator, owinięty w biały jak śnieg haik, który od wierzchołka zawoju spadał mu aż do stóp. Pozostawił żółte pantofle w kątku koło drzwi i usiadł, z bosemi nogami, na jednym z materacy, pomiędzy Ducalim i Posłem. Niewolnicy przynieśli naczynia z mlekiem i półmiski z rozmaitemi łakociami, a Ben el-Abbassi sam własnoręcznie herbatę przyrządził i napełnił nią prześliczne filiżaneczki z chińskiéj porcelany, które jego ulubiony sługa, młody mulat, dokoła, po jednéj, roznosił. Nie podobna opisać owego wdzięku i owéj godności, którą odznaczała się cała postać i ruch każdy tego gubernatora, nieposiadającego zapewne żadnego wykształcenia, rządzącego kilku tysiącami mieszkających w namiotach arabów, tego człowieka, który może w ciągu życia całego nie widział i pięciu dziesięciu tak zwanych ucywilizowanych ludzi! Gdyby się znalazł w najbardziéj arystokratycznym salonie Europy, niktby mu nie mógł najmniejszego uczynić zarzutu co do jego układu. Był czyściutki, biały, woniejący jak odaliska wychodząca z kąpieli. Za każdém jego poruszeniem przez haik, który kołysał się lekko, wzdymał się i opadał, przeglądało tu cóś żółtego, tam cóś czerwonego, tam znów niebieskiego, budząc w nas chętkę niemałą postąpienia tak, jak sobie postępują dzieci z lalkami, to jest zerwania zeń okrycia, przysłaniającego ubranie, dla zobaczenia co się téż tam pod spodem znajduje. Mówił