ziste ruchy; dzieci, krzycząc i podskakując, uwijały się we wszystkich kierunkach. Ludek Ben-el Abbassiego wydawał się naprawdę mniej dzikim niż jego są
siedzi z Garby.
Biseo i ja zbliżyliśmy się do grających w piłkę. Zrazu, spostrzegłszy nas, arabowie grę przerwali, lecz, po chwilowéj naradzie, znowu do niéj wrócili. Było ich piętnastu czy też dwudziestu; wszystko to niemal chłopcy zdrowi, rośli, barczyści, którzy za całe ubranie mieli na sobie koszulę sznurem przepasaną i rodzaj płaszcza z grubego brudnego płótna, owiniętego do koła ciała jak haik. Grali inaczéj niż ci których widziałem w Tangierze. Jeden z nich nogą podrzucał piłkę do góry; wszyscy inni starali się złapać ją w powietrzu, o ile możności najdaléj od ziemi i dla tego podskakiwali tak wysoko jakgdyby chcieli frunąć w powietrze. Ten, kto ją złapał, znowu ją w górę podrzucał. Często w tem zamieszaniu, które przy łapaniu piłki powstawało, silniejszy i większy, padając, obalał kilku innych, którzy i resztę za sobą ciągnęli, a wówczas przez chwilę tarzali się wszyscy razem po ziemi, wywijając nogami, śmiejąc się i nie troszcząc się bynajmniéj o to, co przy tych tak niezwykłych ruchach wystawiali na słońce. U kilku z nich, gdy się tak tarzali po ziemi, spostrzegłem zakrzywiony puginał za pasem; u innych torebkę zawieszoną na szyi, w któréj zapewne były jakieś wyjątki z Koranu, mające bronić od parchów. Raz piłka padła tuż koło mnie. Podniosłem ją, położyłem na dłoni, drugą ręką zrobiłem nad nią parę jakichś niby czarodziejskich
Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/189
Ta strona została przepisana.