Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/202

Ta strona została przepisana.

Przedstawiciele podłego plemienia nie kazali zbyt długo czekać na siebie.
Zdala, przed sobą, spostrzegliśmy wielki obłok kurzawy, a kilka minut potém zostaliśmy okrążeni tłumem trzystu dzikich na koniach, w ubiorach zielonych, żółtych, czerwonych, białych i fiołkowych. Wszyscy byli brudni, obdarci, rozczochrani, potargani, zdyszani, jak gdyby prosto z bitwy wracali. Śród gęstego kurzu, który nas otaczał, zobaczyliśmy ich gubernatora, olbrzyma o długich włosach, z wielką czarną brodą, ze strzelbą przewieszoną przez ramię, a za nim dwu siwych wicegubernatorów. Wszyscy trzéj zbliżyli się do Posła, uścisnęli mu rękę i znikli. Zaraz potém rozpoczął się zwykły popis: strzały, okrzyki i harce na koniach. Wyglądali jak opętani. Strzelali pod nogi naszych mułów, tuż nad naszą głową, koło twarzy, szyi, ramion. Ktoby na nich patrzył zdaleka, wziąłby ich niezawodnie za jakąś bandę zbójców, która na nas napadła. Byli pomiędzy nimi starcy, ogromni, z długiemi, białemi brodami, wyschli jak kościotrupy, którzy pomimo to zdawali się stworzeni, aby przeżyć lat setki. Byli młodzieńcy o długich kędzierzawych włosach, które unosiły się z wiatrem jak grzywy. Wielu z nich miało piersi, nogi i ramiona całkiem obnażone, zawoje podarte i łachmany czerwone owinięte do koła głowy; haiki rozpadające się w szmaty, stare popsute siodła, uzdeczki z powrozu, miecze i puginały olbrzymie, przeróżnych najdziwniejszych kształtów. Ah! a ich twarze! Niepodobna, mówił komendant, niepodobna aby ci ludzie mieli się