Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/250

Ta strona została przepisana.



Fez.

I pół mili nie ujechaliśmy jeszcze, a już jesteśmy okrążeni przez tłum arabów i maurów, śpieszących na nasze spotkanie z Fezu i z wiosek pobliskich, częścią pieszo, częścią konno na osiołkach i mułach, po dwu na jednym wierzchowcu, jak starożytni Numidyjczykowie: a tak ciekawych oglądać nas zbliska, iż żołniérze eskorty zmuszeni są usuwać ich z drogi kolbami swych strzelb. Ponieważ wjechaliśmy na nizinę, marokańska stolica, któréj mury uwieńczone blankami widzieliśmy z obozu, na czas pewien niknie nam z oczu. Potém, odrazu, ukazuje się znowu, i przed jéj murami spostrzegamy tłum olbrzymi, czerwony i biały, wyglądający zdaleka jak tysiące róż i lilij, które wiatr kołysze. Raz jeszcze znikło miasto, a kiedy nareszcie ukazało się powtórnie, znajdowaliśmy się od niego bardzo niedaleko. Pomiędzy jego murami a orszakiem poselskim był lud, wojsko, dwór; taki przepych, taki blask, taka świetność, iż jak wówczas na widok