dka miasta; zaczynają ukazywać się ludzie; z każdą chwilą coraz ich więcéj; mężczyźni zatrzymują się, ustępując nam z drogi i patrząc na nas z wyrazem zdziwienia; kobiéty, spostrzegłszy nas, wracają nazad lub chowają się spiesznie; małe dzieci przelęknione uciekają z krzykiem, starsze mruczą cos pod nosem i zdaleka pokazują nam pięści, nie spuszczając z oka kijów żołniérzy. Widzimy fontanny ozdobione kosztowną mozaiką, drzwi pokryte arabeskami, miejscami dziedzińce z kolumnami i łukami, tu i owdzie jakieś resztki pięknéj arabskiéj architektury, poczerniałe od czasu. Co chwila, wskutek krytych przejść, znajdujemy się pociemku; potém błyśnie nam nieco światła; potém znowu ciemno do koła. Wchodzimy na jednę głównych ulic, szeroką na dwa metry, pełną ludzi. Wszycsy oglądają się na nas, wszyscy cisną się do nas. Żołniérze krzyczą, odpychają, nie szczędzą pogróżek; już nawet niejeden ciekawy oberwał kijem po grzbiecie; nic nie pomaga; nasi dzielni obrońcy zmuszeni są, pobrawszy się za ręce, osłaniać nas przed tłumem własnemi piersiami. Tysiące oczu na nas zawisły, tchu nam zaczyna brakować, pot kroplisty występuje na czoła, posuwamy się naprzód niezmiernie powoli, zatrzymując się co parę kroków i ustępując z drogi to przed maurem jadącym na koniu, to przed osiołkiem obładowanym baraniemi głowami, z których jeszcze krew ścieka, to przed wielbłądem, na którego grzbiecie siedzi zakwefiona kobiéta. Na prawo i na lewo znajdują się pełne ludzi bazary, dziedzińce zajazdów
Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/262
Ta strona została przepisana.