Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/263

Ta strona została przepisana.

zawalone towarami, bramy meczetów, za któremi ukazują się długie szeregi białych łuków i lud kornie pochylony ku ziemi. Na całéj ulicy, jak okiem sięgnąć, widać same kaptury; wszystko jest białe, i zdawaćby się mogło, że wszyscy chodzą na palcach. Powietrze przepełnione ostrą wonią aloesu, aromatycznych korzeni, kadzideł, kifu; zdawałoby się, że jesteśmy w jakiéjś olbrzymiéj aptece. Przechodzą gromadki dzieci których głowy pokrywają parchy i blizny; stare baby okropne, całkiem łyse, z obnażoną piersią, którą torują sobie drogę za pomocą pięści i łokci, które mijając nas nie szczędzą złorzeczeń; obłąkani niemal zupełnie nadzy, uwieńczeni piórami i kwieciem, z gałąską zieloną w ręku, którzy śmiéją się, śpiewają i powtarzają ciągle jeden i ten sam wyraz, kręcąc się i podskakując przed żołniérzami, którzy zmuszeni są odpychać ich w sposób nie arcygrzeczny. Skręcając na inną ulicę spotykamy świętego, starca niezmiernie otyłego, nagiego od stóp do głowy, który wlecze się z trudnością, trzymając jedne rękę w taki sam sposób, w jaki ją trzyma Wenus Medycejska, drugą zaś opierając się na pałce okręconéj suknem czerwoném. Mijając nas, pogląda na nas z ukosa i mruczy cóś pod nosem. Nieco daléj widzimy cztérech żołniérzy, którzy wloką jakiegoś biedaka obdartego, zbitego, zakrwawionego» złodzieja pojmanego na gorącym uczynku, a za nimi cały tłum uliczników krzyczących: Rękę! rękę! rękę mu uciąć! Na innéj ulicy spotykamy dwu ludzi, niosących tragi, na których leży trup, wyschły jak mumia, w jakimś worku z białego płótna, zawiązanym do