Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/266

Ta strona została przepisana.

bramę Sidi Busida. bramę Ojca Pożytku i przez bramę Niszy masła wchodzimy napowrót do miasta, do nowego Fezu. Tu widzimy wielkie ogrody, duże niezabudowane przestrzenie, obszerne place, które opasują mury z blankami, po za którymi ukazują się inne place i inne mury i bramy w łuki, wieże i mosty, a w oddali pagórki i góry. Bramy i drzwi niektórych domów są bardzo wysokie; mają podwoje obite żelazem i usiane olbrzymiemi ćwiekami. Zbliżając się do potoku Pereł spostrzegamy zdechłego gnijącego konia, który leży w środku ulicy. Wzdłuż muru, na brzegu rzeki do stu arabów pierze bieliznę, wygniatając ją nogami, kręcąc się na niéj i podskakując zabawnie. Spotykamy patrole żołniérzy, osoby należące do dwora na koniach, małe karawany wielbłądów, gromadki wieśniaczek z dziećmi zawieszonemi w płachtach na plecach, które, mijając nas, zakrywają sobie twarze starannie. I nareszcie spostrzegamy twarze, które uśmiéchają się do nas. Wchodzimy do Mella, żydowskiéj dzielnicy. Nasze przejście przez nią możnaby śmiało nazwać tryumfalnym pochodem. Żydzi ukazują się naprzód na tarasach i we drzwiach, potém wybiegają na ulicę, wołając jedni na drugich, ze wszystkich stron ku nam śpieszą. Mężczyźni z gęstym, dużym zarostem, owinięci w swą długą odzież, z głowa przykrytą chustką zawiązaną pod brodą, kłaniają się nam z ceremonialnym uśmiéchem. Kobiéty, bialutkie, okrągłe, ubrane w suknie czerwone i zielone, naszywane galonami i haftowane złotem, życzą nam buenos dias i mówią tysiące miłych rzeczy swemi czar-