Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/292

Ta strona została przepisana.

kiego. Byliśmy oczarowani, zachwyceni sułtanem. Ten sułtan, którego, przed jego poznaniem, wyobraźnia przedstawiała nam jako ponurego, dzikiego, okrutnego despotę, był natomiast najpiękniejszym, najbardziej sympatycznym młodzieńcem, o jakim może roić główka odaliski. Wysoki, kształtny, wysmukły, ma oczy wielkie, pełne słodyczy, piękny nos orli, twarz ciemną doskonałego owalu, brodę czarną, krótką, i wyraz szlachetny, pełny jakiéjś rzewnéj zadumy. Płaszcz śnieżny od głowy aż do stóp mu spływał; kaptur wysoki przykrywał zawój; na obnażonych nogach miał żółte pantofle; siedział na dużym koniu białym jak mléko, w zielonym rzędzie ze złotemi strzemionami. Cała ta białość, oraz ten płaszcz długi szeroki, czyniły go podobnym do kapłana, a jednocześnie nadawały mu jakiś wdzięk kobiécy, jakąś ujmującą, pełną prostoty, powagę, zgadzającą się wybornie z prześlicznym wyrazem jego twarzy. Parasol (godło władzy), który jeden z dworzan trzymał nad nim nieco pochyło, parasol wielki, okrągły, z wierzchu jedwabny amarantomy, ze spodu niebieski, haftowany złotem, z dużą gałką złoconą u góry, służył za tło dla jego postaci. Wdzięczna postawa, wzrok, w którym, oprócz zamyślenia, błyszczał uśmiéch wesoły, głos cichy, jednostajny niby szmer strumyka, cały układ, słowem cała jego postać miała w sobie coś szczerego, ujmującego i uroczystego zarazem, co wzbudzało jednocześnie sympatyą i głęboki szacunek. Wyglądał na lat trzydzieści lub trzydzieści trzy najwyżéj.