miejscu, z tarasu zatém roztaczał się widok rozległy na tysiące innych białych tarasów, na wzgórza poblizkie i na dalekie góry; w dole, u stóp naszych, znajdował się mały ogródek, w środku którego wznosiła się olbrzymia palma, półtora raza tak wielka jak pałac. Zbliżywszy się do okien zdało nam się, iż jesteśmy przeniesieni w jakiś świat nowy, nieznany. Na bliższych i dalszych tarasach było dużo kobiét, które, sądząc z ubrania, musiały po największéj części należeć do klasy zamożnéj, dużo pań, mógłbym powiedziéć, gdyby tytuł pani wolno było stosować do kobiét maurytańskich. Niektóre siedziały na murach, inne przechadzały się zwolna, jeszcze inne z szybkością wiewiórki przeskakiwały z tarasu na taras, chowały się, znów się zjawiały, biegały, pluskały wodą na siebie, śmiejąc się przy tém jak szalone. Niejedna z nich siedziała w postawie, którąby niezawodnie zmieniła natychmiast, gdyby mogła wiedziéć, iż oko mężczyzny jest na nią zwrócone. Były tam stare i młode kobiéty, dziewczynki ośmio i dziewięcioletnie, a wszystkie w strojach dziwnego kroju i barw najjaskrawszych. Każda z nich prawie miała długie warkocze spadające na ramiona; chustkę jedwabną czerwoną lub zieloną do koła głowy na kształt przepaski; rodzaj kaftana z szérokimi rękawami, barwy jasnéj, żywej; pas niebieski albo ponsowy; coś nakształt kamizelki aksamitnéj otwartéj na piersiach; spodenki, żółte pantofle i grube srebrne kółka na nogach przy kostce. Służące i dzieci nie miały na sobie nie oprócz koszuli. Tylko od jednéj z tych pań tak niewielka stosunkowo
Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/301
Ta strona została przepisana.