dzieliła nas przestrzeń, iż mogliśmy dokładnie przyjrzéć się jej twarzy. Była to kobiéta lat około trzydziestu, ubrana wspaniale, stojąca na tarasie, który znajdował się bardzo blisko od naszego i znacznie od niego był niższy. Stała przy murku, głowę na ręku oparła, i patrzyła w dół do ogrodu. Przez teatralną lornetkę zaczęliśmy się jéj przyglądać. O, Boże! jakżeż była wymalowana! Pod oczami czarne pręgi antimonium, róż na policzkach, bielidło na całéj twarzy i szyi, héné czerwone na paznokciach; naprawdę wyglądała jak paleta malarska. A pomimo wszystko i pomimo lat trzydziestu była jednak piękną: twarzyczka pulchna, dwoje ocząt prześlicznych, marzących, ocienionych długimi rzęsami; nosek z lekka zadarty; usteczka malutkie i, używając ulubionego porównania maurytańskich poetów, okrągłe jak pierścień; kształty sylfidy, których wdzięk i miękkość lekki jéj strój uwydatniał. Zdawała się być smutną; kto wié, może przyczyną jej smutku była jakaś rywalka, jakieś piętnastoletnie dziecię, jakaś czwarta żona, która przed paru dniami weszła do haremu i dla któréj mąż i pan o niéj zapomniał! Od czasu do czasu spoglądała to na grube warkocze, które jej na piersi spadały, i wzdychała nieboga. Jednemu z nas wymknęło się jakieś słówko niebaczne; usłyszawszy głos drgnęła, spojrzała w górę, spostrzegła nas, szybko a zręcznie jak kołeczka przesadziła murek, skoczyła na sąsiedni niższy taras i znikła. Chcąc widziéć lepiéj posłaliśmy po krzesło; gdy je przyniesiono pociągnęliśmy na losy kto ma z niego piérwszy skorzystać; mnie się dostało,
Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/302
Ta strona została przepisana.