réj stronie miasta znajduje się dom wezyra, lecz to wiem tylko, iż po drodze do niego, przez czas bardzo długi, jechaliśmy to w dół, to pod górę, skręcaliśmy ciągle to w prawo, to w lewo, po uliczkach krętych, nudnych, ponurych, mając całą uwagę na to jedynie zwróconą, aby nie dać upaść naszym mułom, które się potykały i ślizgały co chwila, i schylać głowy, aby nie uderzyć się o nizkie wilgotne sklepienie nieskończenie długich galeryj.
Pozsiadaliśmy z koni w ciemnej bramie naksztalt kurytarza i weszliśmy na obszerny dziedziniec czworokątny, z mozaikową podłogą, otoczony wysokimi, białymi słupami, nad którymi pochylały się małe łuki, ozdobione arabeskami ze stiuku i pomalowane na zielono. Było to jakiś dziwaczne, maurytańsko-babilońskie budownictwo, które wywołało w nas miłe zdziwienie. Na środku dziedzińca z siedmiu białych czasz marmurowych wytryskało prosto w górę siedm słupów wody, które sprawiały szmer podobny do szmeru ulewnego dészczu. Wszędzie do koła były małe drzwi poprzymykane i okienka o dwu lukach przedzielone słupkiem. W środku obu krótszych boków dziedzińca, dwoje wielkich drzwi otwartych na roścież, które wiodły do dwu sal. Na progu jednej z tych sal stał wielki wezyr, za nim dwaj starzy maurowie jego krewni; na prawo i na lewo dwa szeregi niewolników i niewolnic.
Po zamienieniu zwykłych pozdrowień i ukłonów wielki wezyr na materacu rozesłanym wzdłuż ściany skrzyżował nogi, przycisnął sobie do brzucha obu rę-
Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/306
Ta strona została przepisana.