Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/340

Ta strona została przepisana.

no po imieniu jeden na drugiego; żołniérze, którzy poraz piérwszy słyszeli te nasze imiona, musieli je znajdować bardzo zabawnemi, bo się z nich śmieli serdecznie i powtarzali je sobie, kalecząc w najdziwniejszy sposób. Jsi! Amigi! wołali półgłosem. Na raz oficer rzekł surowo: seut! (cicho!) i wszyscy umilkli. Słońce było wysoko, skały rozpalone; nawet kapitan, chociaż nawykły już do znoszenia upałów w Tunisie, wzdychał jednak do cieniu, i dlatego rzuciwszy pożegnalne spojrzenie na szczyty Atlasu, spuściliśmy się czemprędzéj, narażając się nawet na skręcenie karku z góry, a wskoczywszy na nasze siodła czerwone, udaliśmy się z powrotem do Fezu, nie przeczuwając, miała nas spotkać na drodze pewna niespodzianka. Brama El-Ghiza, przez którą mieliśmy wrócić do miasta, była zamknięta! Jedzmy do innéj, rzekł komendant. Wszystkie zamknięte, powiedzał oficer eskorty; a widząc jak dalece ta wiadomość nas dziwi, objaśnił nam całą zagadkę, mówiąc, iż każdego dnia świątecznego (a było to właśnie w piątek) od południa do piérwszéj, jako w godzinie przeznaczonéj na modlitwę, po wszystkich miastach zamykają wszystkie bramy, a to z powodu, iż istnieje przekonanie pomiędzy muzułmanami jakoby kiedyś w dniu świątecznym i mianowicie w téj godzinie, chrześcianie mają od razu całym ich krajem zawładnąć. Musieliśmy więc czekać aż bramę otworzą. A zaledwie wjechaliśmy do miasta, przywitano nas komplimentem niepospolitym. Jakaś stara pogroziła nam pięścią i kilka słów powiedziała. Spytałem oficera eskorty, co znaczą te sło-