Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/390

Ta strona została przepisana.




∗             ∗

Od kilku dni, kiedy przechadzam się po ulicach Fezu, staje mi w myśli, z dziwną uporczywością, wielkie miasto amerykańskie, do którego zbiegają się ludzie ze wszystkich stron świata; jedno z tych miast, które przedstawia pewien typ, dziś naśladowany po trochu przez miasta nowe, którego życie jest, być może, próbką tego, jakiem za lat sto będzie życie wszystkich miast, i którego obraz, gdy się zjawi w wyobraźni Europejczyka obok obrazu marokańskiej stolicy, musi na jego usta uśmiéch politowania wywołać, przypominając mu jak wielka przestrzeń na drodze postępu dzieli od siebie oba te miasta. A jednak, im dłużéj myśl moją zatrzymuję na owym amerykańskim grodzie, tém silniéj dręczy mię pewna przykra wątpliwość. Widzę te wielkie ulice proste, nieskończone, na których, jak okiem zajrzéć, ciągną się olbrzymie pale telefonu.
Jest to godzina, w któréj zamykają się warsztaty i sklepy.