Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/407

Ta strona została przepisana.

nego z żołniérzy naszéj straży, berbera z gór Atlasu, o twarzy strasznéj, zbójeckiéj, na którą nie mogę patrzéć bez drżenia; człowiek ten, każdą razą gdy mnie spostrzeże, zwraca na mnie spojrzenie przeszywające, nieruchome, zimne, zdradzieckie, jakgdyby przemyślał nad tém, gdzie i kiedy ma mię zamordować; a im bardziéj staram się go unikać, tém częściéj go spotykam, zdaje mi się, że odgadł ową odrazę, którą dlań uczuwam, i że to mu sprawia szatańską uciechę. Widzę starą zgrzybiałą kobiétę, którą spostrzegłem raz w bramie pewnego meczetu, z głową ogoloną, całkiem niemal nagą, bo oprócz jakiegoś łachmana owiniętego do koła bioder, nie miała na sobie żadnego innego ubrania, atak straszną, tak chudą, iż na jéj widok wyrwał mi się okrzyk przerażenia, i że przez czas długi nie mogłem ochłonąć z przykrego wrażenia. Widzę figlarną maurytankę, która, wracając do domu podczas gdyśmy przechodzili koło niego, kiedy już miała drzwi zamknąć, ruchem szybkim zrzuciła z siebie osłaniający ją haik, ukazała nam na chwilę swoją postać wysmukłą i zgrabną, obdarzyła nas przelotném spojrzeniem, pełném wesołości i nieopisanego wdzięku, i znikła. Widzę starego kupca o twarzy strasznéj, okropnéj lecz i śmiesznéj zarazem, tak zgarbionego, iż siedząc w głębi ciemnéj swéj niszy, nóg niemal brodą dotyka; jedno tylko oko ma otwarte, oko malutkie, którego dopatrzyć się trudno; lecz każdą razą, gdy przechodząc obok jego sklepu spojrzę na niego, to samo oko otwiera się szeroko, i zdaje mi się, że się ono śmieje jakoś dziwnie, złowrogo, i na czas pewien nie-