Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/425

Ta strona została przepisana.

miemal tych malutkich żołniérzy. Były to twarze najrozmaitszych odcieni od hebanu aż do pomarańczy, a żadna z nich, nawet u najmłodszych, nie zachowała prostoty, niewinności dziecięcéj: miały w sobie coś bezczelnego, zuchwałego, surowego, cynicznego; widok ich pobudzał raczéj do litości niż do oburzenia. Dorośli i starzy po największéj części drzemali, leżąc na ziemi; inni tańczyli jakiś taniec murzyński śród koła widzów, strojąc miny zabawne i wykrzywiając się na rozmaite sposoby; inni fechtowali się, zupełnie tak samo jak ci miłośnicy fechtunku, których widziałem w Tangierze, to jest rzucając się i podrygując jak skoczki na linie. Oficerowie, pomiędzy którymi wielu renegatów (tych ostatnich łatwo było poznać po twarzy, po fajce, po pewném wyszukaniu w ubrania i po tém, iż każdą razą gdym na nich patrzył, odwracali szybko oczy w inna stronę), przechadzali się na uboczu. Za mostem, w miejscu ustronném, leżało w szeregu na ziemi ze dwudziestu ludzi, owiniętych w białe płaszcze, nieruchomych jak posągi. Zbliżyłem się do nich i spostrzegłem, że na rękach i nogach mają ciężkie, grube łańcuchy. Byli to przestępcy zwyczajni, których wojsko wlecze wszędzie za sobą, aby ich wystawiać na urągowisko publiczne. Za mojém zbliżeniem się wszyscy ku mnie twarze zwrócili i utkwili we mnie wzrok taki, iż dreszcz mię przeszedł i cofnąłem się czémprędzéj.
Oddaliłem się od żołniérzy i usiadłem w cieniu olbrzymiéj palmy na pagórku — z którego jedném spoj-