nie wybiła: i ujechawszy w taki sposób małą milkę, spostrzegliśmy skałę, a raczéj wzgórze nieco przystępniejsze od innych, na które wdrapaliśmy się czémprędzéj nie, oglądając się nawet poza siebie.
Towarzyszył nam, również konno, pewien stary żołniérz z Laracze, nieco cierpiący na umyśle, śmiejący się bez ustanku, ale na szczęście dobrze znający drogę. Człowiek ten kazał nam wzgórze okrążyć, potém poprowadził nas przez gęsty las z karłowatych dębów, czułków, brzóz, drzew korkowych, janowca, krzaków przeróżnych, po tysiącznych zakrętach stromych, kamienistych ścieżyn, śród wielkich głazów, przez ciernie, przez błoto, przez wodę, nieraz pociemku, przez takie zakątki, przez takie gęstwiny, na których zdawałoby się, iż nigdy stopa ludzka nie postała; nareszcie śmiejąc się ciągle po długiém i męczącém krążeniu, podrapanych, w podartém ubraniu wywiódł nas na powrót, na brzeg morski, w takiém miejscu, gdzie woda nie całkiem zalewała piaszczysty pas pomiędzy wzgórzami a morzem.
Ponieważ karawana jeszcze nie nadciągnęła, przeto brzeg był pusty, i przez czas pewien jechaliśmy po ném, nie widząc nie oprócz nieba, morza i podnóży stromych wzgórków, które, tworząc niezliczone załomy, przed nami i za nami zakrywały widnokrąg.
Jechaliśmy w milczeniu jeden za drugim, po piasku gładkim a miękkim jak kobierzec, wszyscy, jak sądzę, wybiegając myślą daleko po za granicę Marokko; gdy na raz, z poza jakiéjś skały poskoczył ku nam starzec okropny, istna mara, półnagi, w du-
Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/486
Ta strona została przepisana.