Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/52

Ta strona została przepisana.

wreszcie, na planie najdalszym, jasne spodnie pana sekretarza portugalskiego poselstwa, które, jak to wszystkim wiadomo, wczoraj zaledwie przysłano mu z Gibraltaru. Gdyby to porównanie nie było niegrzeczne, powiedziałbym, że przechadzający się tu europejczycy wyglądają jak przestępcy osiedleni na jakiéjś dzikiej wyspie, lub jak podróżni w niewoli u srogich piratów, czekający na przybycie statku, który za nich ma przywieść okup.


Daleko łatwiej zoryentować się w Londynie, pomimo całego jego ogromu, niż tu w Tangierze, pośród téj garstki domów, które mogłyby się zmieścić wybornie w jednym jakimś kąteczku Hyde-Parku. Wszystkie te uliczki, zaułki, zakątki, rozstajnie, nieraz tak wąskie iż po nich z trudnością przejść można, podobne są do siebie jak komórki w ulu i tylko uważne zapamiętywanie najdrobniejszych szczegółów może dopomódz do rozróżnienia jednego jakiegoś miejsca od drugiego. Dotychczas, byłem zboczył z placu i z głównéj ulicy, zaraz się gubię. W biały dzień, w jednym z tych pustych kurytarzy, dwaj arabowie mogliby mnie związać, zawlec do jakiéjś nory i kazać mi zniknąć na zawsze z oblicza ziemi, a niktby mnie nie usłyszał, niktby mi nie pośpieszył na pomoc. A jednak chrześcianin może krążyć sam jeden we dnie i w nocy po tym labiryncie, pośród tych