Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/54

Ta strona została przepisana.

na poręcz kanapy, a skoro raz na niéj spocznie, muszę przywieść sobie na pamięć conajmniéj dwa rozdziały nieoszacowanego Smilesa, i dobrze rozważyć zbawienne jego rady, aby tę biedną głowę znowu podnieść do góry. Myśl o pracy i przeróżnych zajęciach, które, mnie za powrotem do kraju czekają, przejmuje mię nudą i zniechęceniem. To niebo wiecznie lazurowe i to miasto białe, są wiernym obrazem niczém niezakłóconego spokoju i jednostajności, które powoli stają się dla tych wszystkich co w tym kraju mieszkają najgorętszém pragnieniem, najwyższém szczęściem w życiu. I oto przyczyna, dla któréj w téj chwili przerywam pisanie. Spokój, miękkość afrykańska, zwyciężyły mnie


Pomiędzy wszystkimi tymi ludźmi, którzy kręcili się ciągle przed bramą Poselstwa, znajdował się pewen maur w bogatym stroju, który zaraz od pierwszego dnia zwrócił na siebie moją uwagę. Byłto jeden z najpiękniejszych młodzieńców, jakich widziałem w Marokko. Wysoki, zgrabny, ślicznie zbudowany, oczy miał czarne o tęskném łagodném wejrzeniu i uśmiéch dziwnéj słodyczy; patrząc nań zdawało się, że to jakiś rozkochany książę z Tysiąca i jednej nocy. Nazywał się Mahomet, miał lat ośmnaście i był synem bogatego maura z Tangieru, otyłego, poczciwego muzułmanina, który, zostawszy zagrożonym śmiercią przez jed-