choma jak posąg, postać araba owiniętego w płaszcz biały. We drzwiach sypialni Mahometa zapuszczono zasłonę, a przez wąską szczelinę pomiędzy dwiema jéj połowami widać było ruch wielki głów kobiecych przykrytych welonem. W oknach nad nami ukazywały się i nikły światełka. Do koła, na dole i w górze wrzało życie niewidzialne, które zdawało się nam mówić, że choć w murach tego domu, właściwie jednak w nim nie jesteśmy, że piękność, miłość, dusza rodziny skryły się w jego głębiach; że to my sami służymy za widowisko i że dom nie odsłonił przed nami swoich tajemnic. Na raz, z małych drzwiczek w murze wyszła ochmistrzyni ministra, powracająca z odwiedzin u żony Mahometa i mijając nas, podczas gdy się skierowywała do wyjścia, rzekła: „Ah! gdybyście panowie widziéć ją mogli! Cóż to za pączek różany! Jakaż to śliczna istotka!“ Tymczasem muzyka wciąż grała i aloes palił się w kadzielnicach i kwiaty roztaczały do koła swe wonie, a nasza wyobraźnia pracowała z coraz większą siłą. Nie przestała ona pracować i późniéj, gdyśmy już opuścili ten dom pełny światła i woni, gdyśmy się znaleźli na pustéj uliczce, śród ciszy głębokiej, przy świetle jednéj małéj latarki.
Pewnego wieczora gruchnęła po mieście wiadomość, na którą czekaliśmy z wielkiém upragnieniem,