kości. Opowiadacz chodził w prawo i w lewo, rzucał się na przód, w tył się cofał, ukrywał twarz w dłoniach, wznosił ręce do nieba, a w miarę tego jak w zapał wpadał i głos podnosił, grajkowie piszczeli i bębnili coraz silniéj, słuchacze cisnęli się do koła niego z coraz większém zajęciem, aż wreszcie opowiadanie zakończył okrzyk wielki, donośny, klarnet i bębenek jakby na wiwat wzleciały w powietrze a tłum wzruszony, przejęty, rozproszył się, zwolna ustępując miejsca innym słuchaczom.
Trzej grajkowie otoczeni byli kołem liczniejszém niż wszystkie inne. Postacie, ruchy i granie tych ludzi uczyniły na mnie niezwykłe wrażenie. Wszyscy trzej byli koszlawi, olbrzymiego wzrostu i wygięci od stóp do głowy na sposób owych dziwacznych figurek, wyobrażających wielkie C. na tytułach niektórych pism illustrowanych. Jeden grał na piszczałce, drugi na jakimś dziwnym instrumencie w rodzaju klarnetu, o ile mi się zdaje, połączonego, nie wiem już doprawdy w jaki sposób, z dwoma myśliwskimi rogami, rozchodzącymi się w różne strony, z których wydobywały się nigdy niesłyszane dźwięki. Ci trzej ludzie, owinięci w łachmany, uszykowani w jeden szereg i stykając się biodrami, jakgdyby z sobą związani, obchodzili w kółko mały placyk, pozostawiony dla nich przez widzów a raczéj słuchaczy, grając ciągle z jakąś rozpaczliwą, że tak powiem, zawziętością, jeden i ten sam motyw, jedyny, być może, który umieją i który powtarzają już od lat pięciudziesięciu. Nie umiałbym opisać tego jak się poruszali. Było to
Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/76
Ta strona została przepisana.