Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/86

Ta strona została przepisana.

nieznośne, że byle tylko uwolnić się od nich, gotów wysłuchać je ipso facto. Jedyne twarze przyjazne które napotykaliśmy czasem, były to twarze chłopców żydowskich, czwałujących w małych oddziałach, na osiołkach lub koniach ze wzgórka na wzgórek i rzucających nam w przelocie wesołe: Buenos dias, caballeros!
Pomimo miłego, urozmaiconego życia, które wiedliśmy w Tangierze, wszystkim nam jednak pilno już było puścić się w drogę, a to dlatego aby módz wrócić w czerwcu przed nastaniem wielkich upałów. Pełnomocnik włoski posłał do Fez kuryera z oznajmieniem, iż poselstwo gotowe; ale i na powrót kuryera trzeba było czekać co najmniéj dni dziesięć. Mówiono w mieście, że eskorta już jest w drodze; mówiono również, iż nie wyruszyła jeszcze ze stolicy; były to wszystko pogłoski niepewne i kłamliwe, jakgdyby ten Fez upragniony znajdował się nie o dwieście dwadzieścia kilometrów od Tangieru, ale co najmniéj o jakie dwa tysiące mil. Pod pewnym względem cieszyliśmy się nawet z tego, bo ta piętnastodniowa przejażdżka przybierała w naszéj wyobraźni rozmiary długiéj podróży, a Fez miał dla nas powab jakiegoś tajemniczego grodu. Do rozbudzenia naszéj ciekawości dopomagały niepomału wszystkie te dziwne rzeczy, które opowiadali o tém mieście, o jego mieszkańcach i o niebezpieczeństwach podróży ci wszyscy, którzy już tam byli z innemi poselstwami. Zapewniali nas oni, że na powitanie w stolicy otoczyły ich tysiące jeźdźców, którzy na wiwat strzelali do nich tak