Strona:Edmund Jezierski - Andrzej Żarycz Cz.1.djvu/100

Ta strona została przepisana.

nagle zimno, i usiadłszy na krześle, czekał, postanawiając zaraz po wzejściu słońca opuścić ten lokal, i po ostrożnem zasiągnięciu wiadomości, co mogło się stać z Warjatem, w razie niebezpieczeństwa, uciec z Warszawy i ukryć się tak, ażeby go nie dosięgło ramię polskiej sprawiedliwości…
Siedział tak skurczony, wpatrując się w cyferblat leżącego przed nim zegarka, w poruszające się zbyt wolno, zdaniem jego, wskazówki tegoż…
Dochodziła już szósta, minęła wreszcie, blady świt wdzierać się począł przez okno, i tow. Gordin, pełen już zwątpienia i lęku, porwawszy się z krzesła szybko przez pokój przebiegać począł, gdy naraz posłyszał na schodach ostrożne, jakby skradające się kroki…
— Policja? — przebiegło mu przez mózg, i stanął w pozycji pełnej wyczekiwania, z zapartym w piersi oddechem, gdy naraz posłyszał lekkie, w umówiony sposób pukanie do drzwi.
Westchnienie ulgi wyrwało się z jego piersi. Jednym skokiem znalazł się przy drzwiach, otworzył je… Przed nim stał Warjat, trzymając pod pachą jakąś wielką tekę…
Wpuścił go do środka, zamykając za nim drzwi starannie, witając jednocześnie jak drogą, upragnioną istotę…
Warjat wsunął się do pokoju i westchnąwszy ciężko, jakby na barkach dźwigał ciężar olbrzymi, złożył na stolę tekę i bezsilny opadł na krzesło…
— Uff, — sapnął: ciężko było…
Gordin narazie o nic go nie pytał, tylko gorączkowo, spiesznie rozwijał tekę, pragnąc zbadać jej zawartość. Zobaczywszy plany, uśmiechnął się z zadowoleniem…
— Nu, jak było? — spytał wreszcie Warjata.
— Ciężko było, — powtórzył tenże, ocierając pot z czoła: trzeba było przebijać beton w podłodze — twardy, jak cholera, a potem ta kasa… Oj… oj… co