Strona:Edmund Jezierski - Andrzej Żarycz Cz.1.djvu/101

Ta strona została przepisana.

to za kasa… To ostatnie słowo techniki… to sam djabeł, nie kasa… Namęczyłem się porządnie, zanim ją otworzyłem… To była ciężka robota…
— A dlaczego tak późno? — dopytywał się Gordin.
— Robota długo trwała, gdyż kasa się nie poddawała, potem trzeba było w korytarzu porobić przeszkody, żeby tak zaraz nie trafili… Zresztą nie chciałem tak w nocy przyjeżdżać, ażeby stróż nie widział… Czekałem, aż bramę otworzy… Poco ma być świadek? Samochód tez odprawiłem na placu Kazimierza Wielkiego, a tu przyszedłem piechotą… Tu nam żadne świadki niepotrzebne…
— A ludzie?.. a inni?.. — pytał dalej Gordin.
— Już ich niema… już oni wszyscy wyjechali… Każdy w inną stronę… Niech ich szukają… Znajdą… kolkę w bok…
— I ty musisz zaraz wyjechać, — rzucił Gordin.
— Ja mam czas, — spokojnie rzekł Warjat: ja mam taką kryjówkę, że mnie nigdy nie znajdą… Nu ale teraz gotówka… reszta…
Gordin na to przypomnienie nie rzekł ani słowa, tylko wydobył z kieszeni marynarki wielką paczkę banknotów dolarowych i wręczył mu.
Warjat spokojnie przeliczać je zaczął, poczem rzekł:
— W porządku… Tak to lubię… Solidnie… Zupełnie po kupiecku…
Jeszcze raz obejrzał Gordin zdobyte z takim wysiłkiem i kosztem plany, poczem zwinąwszy je w rulon, tękę pociął na kawałki i włożywszy do pieca, spalił…
— Nu, ja już idę, — rzekł: a ty wyjdziesz po mnie, — dodał, zwracając się do Warjata.
Nie, ja teraz nie pójdę, — odrzekł tenże: po co za dnia mam się pokazywać na mieście?.. Prześpię się tutaj, a wieczorem, pociemku, przekradnę się do