Strona:Edmund Jezierski - Andrzej Żarycz Cz.1.djvu/112

Ta strona została przepisana.

te swołocze burzyć chcieli, toć przecież mamy nasze dzielne odziały GPU i karabiny maszynowe… Gdy się tak z parę setek uspokoi, reszta burzyć się przestanie i z pokorą podda się losowi…
— Tak, to można, — przyświadczył tow. Ormijanc, komisarz handlu: — lecz ażeby doprowadzić produkcję do takich rozmiarów, ażeby mogła zaspokoić potrzeby rynków całego świata, należy posiadać olbrzymie ilości surowców… Skąd my je weźmiemy?…
— To już wasza rzecz, towarzyszu, i towarzysza Mandeltorta…
— Na to potrzeba będzie całą masę pieniędzy, miljony dolarów, a skąd je wziąć, kiedy w kasie pustki? — rzekł z powagą milczący do czasu tego tow. Mandeltort, komisarz skarbu…
— A kredyt?… trzeba brać wszędzie na kredyt, — rzekł przewodniczący tow. Ruchłow.
— Na kredyt?… Łatwo mówić… od lat już nam ani kopiejki kredytu dać nie chcą, a tu idzie o miljony…
— A więc sprzedać wszystko… resztę brylantów carskich, obrazy z muzeów… wszystko… wszystko…
— Już dawno wszystko sprzedane… a tych marnych kopji, co w muzeum wiszą, nikt nie kupi…
Zasępiły się oblicza władców sowieckich przy tak niewesołych perspektywach… Co tu robić?… skąd wycisnąć pieniądze, gdy w kasach są pustki?…
Wreszcie tow. Prochwostow zaczął mówić swoim spokojnym, układnym głosem:
— Towarzysze… dla dobra sprawy trzeba poświęcić wszystko… Pieniędzy potrzeba nam na gwałt, i nie wiemy skąd je wziąć… Wszystko już sprzedane, kredyt do cna, wyczerpany… Lecz surowce być muszą za wszelką cenę… Trzeba się więc uciec do ostatecznego środka… Ogłosić trzeba, że komunistyczne prawo sprzeciwia się własności osobistej jakichkolwiek przedmiotów ze złota i srebra, że w przeciągu dwóch