czasach rzadziej widywała Warjata, za to inni często go widywali, ale z Sońką od Bittnerowej… Mówiono mi nawet, że ma zamiar z nią wyjechać… Nawet już paszport ma dla niej…
Słowa naczelnika zbudziły czujność Różki… Z niedowierzaniem spojrzała na niego i odrzekła:
— To nieprawda… Warjat z Sońką nie pojedzie…
— A jednak wiem, że się z nią wybiera… Codzień bywała u niego i nawet walizy spakowała…
W oczach Różki błysnęło coś dzikiego, lecz po chwili opanowała się i rzekła:
— Ja temu nie wierzę…
— Panno Róziu, ciągnął dalej swą grę naczelnik: przykro mi, lecz muszę zapewnić panią, że Warjat wcale nie miał zamiaru z panią wyjeżdżać… Ostatnie dni spędzał wciąż z Sońką, podczas gdy pani biegała za sprawunkami dla niego i dla niej… Wiem nawet, że jutro w nocy mają razem wyjechać…
Na twarzy Różki odbiło się wahanie, poczem znów z uporem powtórzyła:
— Ja temu nie wierzę…
— Pani nie wierzy?… To dam dowód…
Nacisnął guziczek dzwonka, a gdy w drzwiach stanął wywiadowca, rzucił krótko:
— Przyprowadzić Sońkę…
Chwilę trwało przykre milczenie, gdy wreszcie, wprowadzona przez wywiadowcę, weszła do gabinetu dziewczyna tęga, ładnie zbudowana, o ładnej, lalkowatej, choć wulgarnej, z tępym wyrazem twarzy, jasnych utlenionych włosach, i stanąwszy przy progu z przerażeniem patrzała na naczelnika.
Na jej widok Róźka zerwała się z krzesła, zdawało się, że rzuci się na nią, lecz jedno ostre spojrzenie naczelnika powstrzymało ją.
— Niech pani siada, panno Sońko, — rzekł uprzejmie naczelnik, w skazując krzesło: i opowie
Strona:Edmund Jezierski - Andrzej Żarycz Cz.1.djvu/120
Ta strona została przepisana.